Przejdź do głównej zawartości

TUT - RELACJA - pierwszy ultramaraton

Kiedy pół roku temu zapisywałem się na Trójmiejski Ultra Track 65 kilometrów, spodziewałem się że będzie to ekstremalne przeżycie. Jednak rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej nieprzewidywalna niż moje wyobrażenia o tym biegu. A było to tak...

trasa

Na starcie w Gdyni pojawiłem się kilka minut po godzinie szóstej rano. Na początku było tylko kilka osób. Jednak z minuty na minutę pojawiało się więcej biegaczy. Jako że do startu pozostało trochę czasu postanowiłem sprawdzić początkowy etap trasy. Moje wcześniejsze obawy się potwierdziły. Droga była oblodzona. Na szczęście kilka dni wcześniej zakupiłem nakładki na buty z kolcami. Zaryzykowałem i założyłem na buty nakładki. Ryzyko wynikało z tego że wcześniej nie biegałem z takim sprzętem i nie wiedziałem jakie będą tego skutki.


Oczekując momentu startu (raczej nie zadawałem sobie pytania: co ja tutaj robię?), nagle pojawili się reporterzy z portalu trojmiasto.pl z zapytaniem czy mogę udzielić kilka odpowiedzi na temat biegu. Bylem lekko zaskoczony, ale w sumie nie miałem nic do stracenia. Raz kozie śmierć :)

Po "wyczerpującym" wywiadzie, ustawiłem się na starcie. Nie pamiętam czy był sygnał, ale tłum ruszył a ja razem z nim. Pierwsze kilometry wiodły raczej po płaskiej trasie z jednym większym podbiegiem. Potem pojawiło się kilka zbiegów. Kolce okazały się strzałem w dziesiątkę. Na oblodzonych zbiegach głównie wyprzedzałem. Miałem niesamowitą przyczepność. Biegłem środkiem drogi, gdy inni trzymali się pobocza, gdzie nie było lodu ale zalegał śnieg. Ponadto wiedziałem że zbiegi to mój atut i wychodzą mi o wiele lepiej niż podbiegi. 

W ten sposób dotarłem do pierwszego punktu żywieniowego na 22 kilometrze. Limit czasu na tym odcinku wynosił trzy i pół godziny. Dotarłem tam w czasie poniżej trzech godzin. Dwie drożdżówki, kilka żelków, uzupełnienie bukłaka oraz kubek coli i ruszyłem dalej. Dalsza część trasy wiodła początkowo przez tereny zamieszkałe. Kiedy biegłem po chodnikach było tylko słuchać stukot koców o podłoże. Jednak nie miałem zamiaru ich ściągać a potem znowu zakładać. Gdynia Wielki Kack i pierwsza atrakcja tego biegu. Przejście przesmykiem pod wiaduktem w pozycji pół przysiadu. Dobrze że była lina której można było się chwycić. Wtedy poczułem że mięśnie zaczynają odczuwać bieg. Myślałem że się nie wyprostuję po wyjściu z pod wiaduktu, jednak udało się i pobiegłem dalej. Potem zaliczyłem pierwsze błoto na trasie które dostało się do butów. Jednak postanowiłem się tym nie przejmować i kontynuować bieg.

doping

punkt żywieniowy na Spacerowej 42 km

Ulica Spacerowa i kolejny punkt żywieniowy na 42 kilometrze. Tutaj również limit wynosił trzy i pół godziny. Ponownie miałem sporo zapasu. W tym miejscu miałem wsparcie kibiców - znajomych. Uzupełniłem zapasy i pobiegłem dalej. Od tego momentu zaczęły się pewne problemy. Stawy skokowe zaczynały naprawdę boleć. Każdy krok przypominał lekkie uderzenie młotkiem w kostkę. Uda zaczynały nieprzyjemnie "palić". Od samego początku zamysł był taki aby na płaskim i zbiegach biec, a na podbiegach iść. Od tego momentu plan zaczynał się sypać. Na płaskich odcinakach w części maszerowałem. Do następnego punktu na 55 kilometrze miałem limit czasowy półtorej godziny. Zdawałem sobie sprawę że mam pewien zapas, więc specjalnie nie panikowałem. Skupiłem się na trasie i oznaczeniach, bo w tym momencie często bylem już sam na trasie. Droga była już w większości pokryta wodą i błotem. W butach chlupało. Pojawiały się kolejne atrakcje w stylu leżące drzewa w poprzek drogi przez które trzeba było przechodzić, a nie jest to łatwe, ani przyjemne na tym etapie biegu. Nagle zorientowałem się że zgubiłem jedną nakładkę z kolcami. Musiał mi spaść na jednym z zbiegów. Ponadto na 52 kilometrze zegarek odmówił dalszej współpracy (jeżeli mam biegać ultra to trzeba będzie zakupić coś lepszego), dokładnie po siedmiu i pół godzinie. Na szczęście na drugim nadgarstku miałem zapasowy, ale postanowiłem go uruchomić dopiero od następnego punktu.

W końcu dotarłem do Rybakówki czyli na kolejny punkt żywieniowy. Tam również miałem wsparcie znajomych oraz potencjalnego zająca na ostatni odcinek. Po uzupełnieniu izotonika w bukłaku i pożywieniu się ruszyłem dalej w towarzystwie znajomej. Ostatnie dziesięć kilometrów miało być najtrudniejszym odcinkiem z całego biegu i w istocie takim było (limit czasu to dwie i pół godziny). Jednak od tego momentu doświadczyłem czegoś co nigdy wcześniej się nie zdarzyło w mojej dosyć krótkiej przygodzie jako biegacza. Trudno to jednoznacznie opisać. Biegłem i maszerowałem w sposób "mechaniczny". Wykonywałem te czynności jak robot, bez zastanowienia - jak odruch bezwarunkowy. Mięśnie i stawy nadal bolały, ale jakby były trochę poza mną. Parłem na przód, dalej i dalej... za moim zającem.
punkt żywieniowy Rybakówka 55 km

W tym dziwnym stanie po wielu podbiegach i zbiegach dotarłem do miejsca gdzie usłyszałem dźwięki muzyki dochodzące z mety. W tym momencie uruchomiłem dodatkowe pokłady energii i pognałem mocno do przodu. 

Na mecie zameldowałem się z wynikiem 9:39:25 netto (całkowity limit 11 godzin). Na macie liczącej czas straciłem przyczepność i o mały włos zaliczyłbym upadek, ale udało się odzyskać równowagę i odebrać medal.

meta

Reasumując, bieg był niesamowitym przeżyciem. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takich emocji w trakcie biegu i po nim. Była determinacja, walka, ból oraz spełnienie marzenia czyli stanie się ultramaratończykiem. Teraz powoli planuję coś większego i dłuższego, ale to dopiero za jakiś czas (podpowiedź na zdjęciu). Ponadto impreza była wzorowo zorganizowana. Najbardziej obawiałem się zgubienia trasy, ale nic takiego nie nastąpiło. Oznaczenia były perfekcyjne. 

Oczywiście nie mogę też pominąć znajomych którzy bardzo mi pomogli i wspierali na trasie oraz kibiców których było niewielu ale byli i to się naprawdę liczy. 

Ze spraw technicznych: buty i stuptuty się sprawdziły, kolce były bardzo dobrym pomysłem, zużyłem sześć żeli i trzy batony energetyczne, paczkę kabanosów, wypiłem trzy litry izotonika oraz to co było na punktach odżywczych (drożdżówki, żelki, cola). Straciłem na wadze pięć kilo...  
       

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.