Przejdź do głównej zawartości

Tak się to wszystko zaczęło - od kanapowca do ultrasa (początkującego).

Długo zabierałem się do napisania tego posta (który chronologicznie powinien być pierwszy), podobnie jak do tworzenia samego bloga. Inspiracją były dla mnie wpisy BIEGACZA Z PÓŁNOCY oraz RUN AROUND THE LAKE którzy zaczynali swoją przygodę z bieganiem z podobnego punktu jak ja, choć dobiegli już o wiele dalej - pozdrawiam Panowie.


Moje początki związane z bieganiem były raczej klasyczne na tle innych osób. Wszystko zaczęło się od wagi ciała (ponad 100 kilogramów) oraz coraz bardziej dokuczliwej zadyszki podczas wchodzenia po schodach. Postanowiłem się trochę poruszać. Pierwszy bieg i po 400 metrach całkowite odcięcie od paliwa. Wyplute płuca i tym podobne objawy wskazujące na całkowity brak kondycji. Jednak się nie poddawałem. Po około dwóch tygodniach udało mi się dobiec na plażę na Stogach. Dwa kilometry jednostajnego biegu - jak ja się cieszyłem:) Potem 15 minut odpoczynku na piasku i powrót do domu biegiem z przerwami na marsz. To był mój pierwszy sukces. Jednak po tym "oszałamiającym" dokonaniu odpuściłem biegi na jakiś czas. Dokładnie na dwa lata.


W 2014 roku postanowiłem ostatecznie zrobić coś konkretnego ze sobą. Pogłębiłem wiedzę i doszedłem do wniosku że źle się za to wszystko zabrałem. Kluczem było tempo biegu. Zakupiłem pulsometr i zacząłem ponownie truchtać. W sumie to szedłem aby nie przekroczyć danej strefy tętna. Pulsometr co chwilę informował mnie sygnałem dźwiękowym o przekrocozeniu określonego wcześniej zakresu. Męczyłem się strasznie. Oczywiście nie pod względem fizycznym, a psychicznym. Zastanawiałem się jak można uznać tak wolne poruszanie się za bieganie. Czułem się okropnie kiedy na ścieżkach biegowych mijali mnie bardziej doświadczeni biegacze a ja prawie stałem w miejscu. Miałem wrażenie że wszyscy dziwnie się na mnie patrzą. Tragedia. Jednak konsekwentnie trzymałem się zadanego tempa, które miało mi pomóc w przyszłości przyspieszyć.

W sierpniu tego samego roku postanowiłem "zaatakować szczyt" czyli przebiec lub przejść 10 kilometrów. Ból łydek, kolan, ścięgien i innych mięśni. To pamiętam najbardziej, ale udało się. Niesiony falą niesamowitego osiągnięcia (czyżby endorfiny?) zapisałem się na wrześniowy 52 Bieg Westerplatte. Chyba na zawsze zapamiętam atmosferę tamtego biegu. Moje pierwsze oficjalne zawody. Masa biegaczy i ja w samym środku tego wydarzenia. W uszach słuchawki, a w nich Five Finger Death Punch z kawałkiem Lift Me Up. Była moc, ale też było ciężko, a nawet bardzo ciężko. Upał, suche powietrze i walka żeby dobiec w limicie czasu. Udało się dotrzeć na metę, jednak okupiłem to ogromnym zmęczeniem. Zajęło mi to dokładnie 1:17:16. Byłem z siebie tak dumny że poszedłem za ciosem i zapisałem się na kolejne zawody.

52 Bieg Westerplatte - umieram przed metą, autorką zdjęcia jest Agata Masiulaniec z Biegowego Świata- nigdy bym nie przypuszczał że ponad 2 lata później będę miał okazję z Agatą zamienić kilka słów na temat strategii na TUT
54 Bieg Westerplatte - to samo miejsce i interakcja z fotografem


Miesiąc później wystartowałem w Verve 10K Run Sopot. Uważałem się już za całkiem "doświadczonego" biegacza. W końcu przebiegłem już oficjalną dychę :) Start w Sopocie był już zupełnie inny. Wietrzna pogoda, nie za ciepło i podbiegi na trasie. W końcówce biegu kiedy zbliżałem się do mety w Ergo Arenie o mały włos stracił bym kontakt z rzeczywistością. Pojawiły się zawroty głowy i duszności. Ale jakoś dotarłem do końca. Oczywiście standardowo towarzyszyły mi również bóle mięśni i kolan. Czas poprawiony o całe 10 minut w stosunku do wrześniowego biegu. Jednak dało mi to dużo do myślenia, ponieważ coś było nie tak jak powinno faktycznie być.

Moja waga w zasadzie nie zmieniła się mimo biegania. Doszedłem do wniosku że trzeba się też skupić na diecie. Jaki to było ciężki czas dla mnie to chyba tylko ja wiem. Zrezygnowałem z pieczywa, cukru i tym podobnych dodatków. Oczywiście następowało to sukcesywnie. Syndrom odstawienia byłby zbyt bolesny. Dieta była w miarę zbilansowana. W między czasie złapałem kontuzję achillesa (wysoka waga i brak odpowiedniego obuwia). Byłem załamany. Na dwa miesiące miałem z głowy bieganie. Jednak nadal trwałem w zadanej sobie diecie. Zdawałem sobie sprawę że jeśli waga nie poleci w dół to będą nici z biegania i stracę wszelki zapał. 

Rok 2015 okazał się przełomowy. Zakup pierwszych typowo biegowych butów, kompletowanie stroju i innych niezbędnych w moim mniemaniu gadżetów. Treningi wykonywałem 3 - 4 razy w tygodniu, przez cały rok. Kilogramów ubywało a ja biegałem więcej, szybciej i dalej. Pierwsze 10 kilometrów poniżej godziny, pierwszy półmaraton, itd.

PKO Sopot Półmaraton 2015- wtedy pękła pierwsza oficjalna połówka

2 Gdańsk Maraton 2016 - 15 kilometrów dalej doświadczyłem pierwszej w życiu ściany maratońskiej, byłem bliski rezygnacji z biegu

Moje trasy biegowe zaczęły się rozrastać. Czułem się jak samotny wilk który powiększa swoje terytorium. Obiegłem dosłownie całą wyspę dookoła. Zacząłem snuć plany na temat kolejnych zawodów. Tętno spoczynkowe spadło do nie wyobrażalnych dla mnie wartości. Poprawiło się ogólne samopoczucie oraz wytrzymałość. Osoby postronne, znajomi oraz rodzina trochę dziwnie na mnie patrzyli i nie do końca rozumieli moje poczynania. Część osób nawet martwiło się o moje zdrowie. Jednak po jakimś czasie chyba całą tą sytuację zaakceptowali. Odzyskałem wiarę w to że jednak można coś osiągnąć, trzeba być tylko konsekwentnym w swoim działaniu. Poniższe zdjęcia obrazują mniej więcej o co mi chodzi.

2013 rok - ciężko było wejść na Lagry

2015 rok - Jantarowy Przełaj

I tak właśnie dotrwałem do dnia dzisiejszego. Oczywiście w trakcie tego okresu było wiele kryzysów i zwątpienia, ale także ważnych dla mnie sukcesów w postaci ukończenia różnego rodzajów biegów, w tym tego najważniejszego czyli ultramaratonu. Ale nawet teraz nie jest różowo. Waga ciała potrafi podskoczyć w najmniej odpowiednim momencie. Moje BMI nie jest takie jakbym chciał. Cały czas eksperymentuję z dietą. Nie zawsze mam ochotę wyjść na trening. Ale wystarczy 2-3 dni bez biegania i już wiem że muszę pobiegać. Po drodze zdałem sobie sprawę że z racji tak późnego zabrania się za bieganie, pod względem wyników za dużo nie osiągnę. Nie jestem typem szybkościowca. Choć często czytam blog PORANNEGO BIEGACZA - to jest to dla mnie jak wizyta w salonie Ferrari. Szybkie i wspaniałe auta, ale raczej nie kupię z oczywistych powodów. Skupiłem się raczej na wytrzymałości i strategii biegu. Dlatego też podążam w kierunku biegów ultra, które jak się okazało dają mi wiele satysfakcji poprzez walkę z samym sobą i swoimi słabościami. Narastający ból mięśni i stawów, promieniujące skurcze oraz ogólne zmęczenie. Myśli kłębiące się w głowie że to jest już ten ostatni raz, że nigdy więcej, a na mecie całkowita odwrotność wcześniejszych doznań. Deklaracja że następnym razem będzie jeszcze więcej, mocniej i jeszcze dalej. Myślę że to jest właśnie istota mojego biegania.

Wiem że to co się osiągnie nie jest dane raz na zawsze. Trzeba nad tym cały czas pracować i pielęgnować. Nie jest to łatwe ale moim zdaniem warte żeby o to powalczyć, mimo że nie raz pada się na kolana. Mam przed sobą jeszcze kilka wyzwań. Choć ze względu na wiek i warunki fizyczne (nad tymi jednak ciągle pracuję) będzie to trudne, ale za to ciekawe. Nie mam dwudziestu lat i rozumiem że na zawodach będę raczej w ogonie stawki (no może w środku), ale w moim wypadku nie o to chodzi. Liczy się to chwilowe i ulotne zadowolenie a wszystko inne jest tylko wypadkową biegania. Ale równie pożądaną oraz dającą wiele satysfakcji i spełnienia.

Ten skromy i chyba po części wtórny tekst (w końcu nie ja jedyny tak zaczynałem) pozwolę sobie zakończyć słowami ultrasa jakim jest Dean Karnazes w formie poniższego zdjęcia. Ponadto mam nadzieję że osoby które to przeczytają, a chciały by coś zmienić to powinny spróbować, chociaż spróbować... bo naprawdę warto.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.