Ostatni weekend obfitował w zupełnie nie biegowe wydarzenie. Za sprawą sporej liczby znajomych wyjechałem na spływ kajakowy na Kociewie. Docelowa rzeka to Wda. Potraktowałem to jako formę wypoczynku połączoną z dodatkowym treningiem na górne partie mięśniowe.
Pierwszy dzień spływu to trasa o długości ponad 18 kilometrów. Start z miejscowości Bąk. Dzień zaczął się lekkim zachmurzenie,. Jednak już w czasie dojazdu do miejsca rozpoczęcia spływu przyszła spora ulewa. Po drodze kierowca zgubił kajak i zakopał samochód w głębokim piachu tuż przed przejazdem kolejowym. Czyli spore atrakcje jak na początek. Kiedy udało się w końcu zwodować kajak i rozpocząć wiosłowanie, deszcz zmienił się w lekką mżawkę.
Jako że był to już mój drugi spływ na tej rzece to wiedziałem czego się spodziewać. Mimo to rzeka mnie zaskoczyła. Była kręta, często spotykałem się z niskim stanem wody i sporą ilością wystających kamieni. Ponadto duża ilość powalonych gałęzi i drzew mocno utrudniała poruszanie się kajakiem.
Długo nie trzeba było czekać aż dojdzie do jakiejś ekstremalnej sytuacji. Na drugim kilometrze, w poprzek rzeki leżało sporej wielkości drzewo. Nie bardzo miałem możliwość zmieścić się po nim i bezpiecznie przepłynąć. Ustawiłem się bokiem do drzewa i przesuwałem się wzdłuż konaru w poszukiwaniu jakiegoś przesmyku. W tym momencie nadpłynął inny kajak, który uderzył mnie swoim dziobem w plecy, potem zsunął się na mój kajak i spowodował podtopienie mojego środka transportu. Woda natychmiast zaczęła się wlewać do wnętrza, co spowodowało atak paniki mojej córki, która była na pokładzie. Jednak szybka reakcja i odpłynięcie znalezionym w między czasie przesmykiem uratowało mnie od całkowitego zatonięcia.
Od tego momentu narzuciłem większe tempo i postanowiłem trzymać się z dala od innych kajakarzy aby wcześniejsza sytuacja się już nie powtórzyła. Pływanie w tłoku na wąskiej rzece to nie jest doby pomysł. Wspomnę tylko że nasza grupa liczyła ponad czterdzieści osób, a nie byliśmy przecież jedynymi kajakarzami na rzece tego dnia.
Po około dziewięciu kilometrach dotarliśmy do śluzy wodnej w miejscowości Wojtal. Tu czekała nas przenoska i chwila odpoczynku. Po kolejnym wodowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Ten odcinek spływu był już łatwiejszy i nie obfitował już w jakieś specjalne atrakcje. Po około czterech godzinach dotarliśmy do Czarnej Wody, gdzie znajdowało się nasze pole namiotowe. Trasa wyniosła osiemnaście i pół kilometra.
Dzień drugi to start z Czarnej Wody. Ta część rzeki była już wyjątkowo spokojna. Nurt był słaby i trzeba było mocniej wiosłować aby poruszać się w miarę szybkim tempie. Pewnym utrudnieniem byli wędkarze, którzy stali w wodzie i zupełnie nie zwracali uwagi że ktoś płynie kajakiem. Po drodze był jeden postój. Trasa kończyła się w miejscowości Czubek. Wyniosła blisko czternaście kilometrów i zajęła lekko ponad trzy godziny.
Poza sporych rozmiarów siniakiem na prawej łopatce nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Mięśnie barków i grzbietu jakoś specjalnie nie odczuły wiosłowania. W innej sytuacji są tricepsy. Czuję zakwasy w tym miejscu. W trakcie biegania ten mięsień specjalnie nie ma za wiele pracy, więc jest to zrozumiałe że oberwał najbardziej...
Komentarze
Prześlij komentarz