Przejdź do głównej zawartości

Jantarowy Przełaj - relacja - byłem (prawie) po drugiej stronie.

Sobota w Jantarze okazała się dniem bardzo ciepłym i dusznym. Temperatura przekraczała dwadzieścia stopni w cieniu, a wiatr był prawie nie odczuwalny. Wiedziałem że jeśli nie wezmę ze sobą na trasę izotonika to może być ciężko. Mając w pamięci zeszłoroczny start powinienem to zrobić, ale postanowiłem korzystać tylko z punktów z wodą. Stara prawda, że jeśli masz liczyć na kogoś to licz na siebie, okazała się faktycznie prawdą. Ale o tym później...



Około godziny jedenastej sprawnie odebrałem pakiet startowy. Osób było sporo, ale że obywało się kilka biegów na różnych dystansach, to trudno było określić ilu biegaczy szykuje się na dystans półmaratonu. Dopiero chwilę przed startem można było stwierdzić że jest nas w sumie niewielu. Dokładnie było to sześćdziesiąt jeden osób. Tyle przynajmniej widniało nazwisk na oficjalnej liście wyników po zakończeniu biegu. 

Przed startem - piwo nie moje.

Dokładnie o godzinie jedenastej nastąpił wystrzał z rewolweru hukowego i ruszyliśmy przez plażę w stronę lasu. Na początku długi podbieg, potem trochę płaskiego i zbieg. Było tłoczno i wąsko. Następnie szeroka droga przez las i zaczęło się robić luźno. Planowałem tempo rekreacyjne czyli 5:39 na kilometr. Przez pierwsze pięć tysięcy metrów plan był realizowany. Średnia na tym odcinku wyniosła dokładnie 5:33 na kilometr. Potem już nie było tak różowo.

Gdzieś w lesie.

Od szóstego tysiączka coś zaczęło się dziać, co nie powinno mieć miejsca, a ja tego nie zauważałem. Trasa jak w poprzednim roku składała się z dwóch pętli i sporego odcinka na plaży. Były dwa punkty z wodą, co umożliwiało czterokrotnie uzupełnić płyny. Właśnie ta ograniczona dostępność wody zaczęła powodować powolny spadek tempa. Do tego upał, duszne powietrze i wilgotność zrobiły swoje. Pierwszą "dychę" zamknąłem czasem poniżej godziny. Czyli teoretycznie nic niepokojącego się nie działo. Jednak kiedy później analizowałem ten bieg to wyglądało zupełnie inaczej.

Kolejne okrążenie zaczynało już przynosić wyraźny spadek tempa. Punkty z wodą oferowały małe kubeczki, które były tylko w połowie wypełnione płynem. To był przysłowiowy gwóźdź do trumny. Spożyłem dwa żele energetyczne, ale zupełnie tego nie poczułem. Średnie tempo niebezpiecznie zbliżało się do sześciu minut. Wiedziałem już mój pierwotny plan legł w gruzach. Ponadto zaczynałem się dziwnie czuć. Kiedy w środku maja, mijając jagodowe krzaki czujesz też zapach ich owoców (te pojawiają się najszybciej w lipcu), to wiedz że dzieje się coś złego. Na domiar złego zaczęły mi drętwieć dłonie i miałem lekkie zawroty głowy. 

Podbieg w stronę plaży.

Bieg na wschód - tam musi być jakaś cywilizacja.

Na osiemnastym kilometrze pojawił się kolejny podbieg, który tym razem prowadził na plażę. Wolontariusz wskazał kierunek biegu na wschód i informację że przy czerwonej fladze należy zawrócić i kierować się już do mety. Byłem w stanie odpowiedzieć tylko OK. Dwa kilometry biegu pod (lekki) wiatr trochę mnie orzeźwiły. Po około trzynastu minutach dotarłem do czerwonej flagi i zawróciłem w stronę upragnionej mety. Czekało mnie jeszcze dwa i pół kilometra walki o przetrwanie. Wtedy pierwszy raz zauważyłem, że przestałem się pocić. Nie do końca mogłem sobie przypomnieć co to oznacza. Zresztą byłem pochłonięty rozmyślaniem jakim sprzętem organizatorzy mierzyli trasę, która miała mieć 21 kilometrów, a ja już miałem w nogach nadprogramowo ponad jeden kilometr. W pewnym momencie otrzeźwiałem i skojarzyłem co mi tak naprawdę jest. Szybkie ściśnięcie skóry na przedramieniu dało jasną odpowiedź. Elastyczność tkanki była dosłownie żadna. Tak jak ścisnąłem, tak pozostawała w takim kształcie przez kilka sekund. Ponadto dłonie charakteryzowały się sporą opuchlizną. Byłem mocno odwodniony. Do mety było jeszcze kawałek plaży i to tej najgorszej czyli po najgłębszym piasku. Ostatni kilometr biegu to już był wymuszony trucht. Tempem nawet nie chcę się chwalić. 

Ostatni zryw w stronę mety.

W końcu dotarłem do mety. Odebrałem medal i zacząłem szukać wody. Kiedy już zlokalizowałem stolik z wodą to brałem kubek za kubkiem. Pierwszy raz w życiu doprowadziłem się do takiego stanu fizycznego. Powoli jednak wracałem do świata żywych. Jednak po drodze dostałem jeszcze dreszczy, ale zacząłem się w końcu pocić. 

Gdzie ja jestem i dajcie wody.

Czas końcowy to 2:18:45, tempo według organizatorów (przy ich założeniu że dystans miał 21 kilometrów) to 6:36 (choć na oficjalnych wynikach widnieje 5:36, ale to jest błąd). Według moich wyliczeń zgadza się tylko czas końcowy. Tempo wyniosło 6:10, a dystans prawie 22 i pół kilometra. Aha, byłem dziesiąty, ale od końca.

Mam nadzieję że ten wpis będzie ostrzeżeniem dla innych, że trzeba naprawdę uważać w kwestii nawodnienia organizmu. Ja dzięki temu biegowi poznałem swoje granice wytrzymałości. Teraz na przykład wiem że 400 mililitrów wody na takim dystansie i w takich warunkach to dla mnie za mało.  Oczywiście wszystko jest względne i zależy od danego organizmu, ale mimo wszystko nie można bagatelizować pewnych objawów i sygnałów, które daje nam nasze ciało. Zdaję sobie sprawę że powinienem wcześniej zejść z trasy, ale tak naprawdę dotarło to do mnie dopiero kilkaset metrów przed metą. Nie wiem czym to było spowodowane. Funkcje obronne organizmu powinny były zareagować w połowie biegu. Ja jednak przeciągnąłem to wszystko praktycznie do samego końca. Mimo upływu prawie dwóch dni, nadal czuję pewne osłabienie i senność. Nie pozostaje jednak nic innego jak wyciągnąć z tej przygody odpowiednie wnioski i nie dopuścić do powtórki. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.