Przejdź do głównej zawartości

Ultramaraton Kaszubska Poniewierka 2018, czyli jak przekroczyć granice bólu.

Niniejsza relacja z Ultramaratonu Kaszubska Poniewierka jest o tyle nietypowa, gdyż nie chciałem się tu skupiać na aspektach technicznych (choć one też występują), ale na emocjach które dał mi ten bieg i jak wpłynął na na mnie jako biegacza. Zapraszam do lektury.

Pomny zeszłorocznej porażki, tym razem byłem o wiele lepiej przygotowany do startu. Jednak nadal istniała niepewność co do wyniku tego starcia. Nigdy wcześniej nie przebiegłem dystansu o długości 100 kilometrów. Kiedyś była to dla mnie jedna wielka abstrakcja. Potem był to dystans z którym może kiedyś się zmierzę. W zeszłym roku nastąpiła próba zdobycia tego szczytu biegowego. Tym razem wybiła już godzina prawdy, a dokładnie godzina druga w nocy i start spod Łysej Góry w Sopocie.

Zacząłem powoli, wręcz flegmatycznie. Bieg przez Trójmiejski Park Krajobrazowy to istna sinusoida stromych podejść i zejść, które mogą zniszczyć niejednego biegacza. Mając to na uwadze starałem się poruszać naprawdę wolno, ale dostatecznie sprawnie aby zmieścić się w limicie czasu na pierwszym punkcie kontrolnym. Szło całkiem nieźle - tylko raz pomyliłem drogę. Zabrane kije bardzo się przydały. Na podbiegach (na których jestem raczej słaby) mogłem wyprzedzać innych, ale tego nie robiłem. Wiedziałem że odciążając nogi i do tego nie przyspieszając będę dysponował dodatkowym zapasem mocy na kolejnych kilometrach. Noc minęła dosyć szybko, choć tak naprawdę trwało to cztery godziny gdy zaczęło świtać. Na pierwszym PK (Wróblówka - 28 km) pojawiłem się po czterech godzinach i dwóch minutach. Miałem 28 minut zapasu do zamknięcia punktu. Obrana strategia zaczęła przynosić korzyści. Tak naprawdę to cieszyłem się jak dziecko. Byłem o wiele mniej zmęczony niż rok temu, a byłem na punkcie blisko piętnaście minut wcześniej niż na moim przegranym debiucie. W tym momencie zacząłem bardziej poważnie myśleć o pozytywnym zakończeniu tego biegu. Zjadłem dwie drożdżówki, wypiłem trochę pepsi, uzupełniłem soft flaski, wziąłem w dłoń kilka żelków i ruszyłem w las na kolejny etap.

Teren zrobił się o wiele bardziej płaski, wręcz można go określić jako autostradę w stosunku do ścieżek w TPK. Starałem się jak najwięcej biec. Otaczał mnie głownie las i łąki. Minąłem jezioro Otomińskie i parłem naprzód. W końcu po kilku kilometrach dotarłem do Raduni i pierwszego technicznego odcinka. Trasa prowadziła po wąskiej ścieżce, która wiodła pod bardzo ostrym kątem. Kije znów się przydały. Tym razem postanowiłem wyprzedzać osoby które walczyły z grawitacją i dużym nachyleniem terenu. W końcu po przedarciu się przez te zasieki z gałęzi i drzew dotarłem do elektrowni wodnej. Następnie nawrót i bieg w przeciwnym kierunku. W okolicach Łapina Kartuskiego wiedziałem że do kolejnego PK zostało już niewiele kilometrów. Kolejne jezioro i znowu las. W tym momencie zgubiłem drogę po raz drugi. W sumie to nie byłem jedyny, bo było nas kilka osób. Trasa w tym miejscu została zmieniona z powodu budowy stacji elektroenergetycznej. Po kilkunastu minutach błądzenia udało się dotrzeć do właściwej ścieżki. Przy okazji załapałem do butów sporo piasku, którego postanowiłem pozbyć się dopiero na punkcie kontrolnym. W końcu znalazłem się w Skrzeszewie gdzie mieścił się drugi PK (51 km). Już chciałem wbiegać do szkoły przez główne wejście, kiedy wskazano mi drogę dookoła obiektu. Było to dla mnie ciężkie doświadczenie - tak blisko do wodopoju, a jednak tak daleko. Na punkcie znalazłem się po siedmiu godzinach i dwudziestu dziewięciu minutach czyli około wpół do dziesiątej. W zeszłym roku byłem tutaj po czasie czyli po dziesiątej. Znowu pół godziny zapasu, a więc nie było aż tak źle. Kolejne uzupełnienie zapasów, skorzystanie z przepaku i ruszyłem w stronę Kartuz. Mimo pierwotnego planu, kije zabrałem ze sobą na dalszą część biegu. Zapomniałbym - chleb ze smalcem i ogórkiem był wyśmienity.

Trasa prowadziła po otwartym terenie. Słońce przypiekało, jedyną ulgą był wiejący wiatr. Chociaż wysypałem piach z butów, nadal czułem dyskomfort. Domyślałem się że drobinki kwarcu dostały się do skarpetek. Jednak nie miałem zamiaru tam zaglądać. To co bym tam zastał mogłoby skutecznie zniechęcić do dalszego biegu. Po dotarciu do Babiego Dołu musiałem wykonać jedyne samodzielne zdjęcie. Dla znawców gastronomii to chyba dosyć znany punkt na Kaszubach.


Potem czekał mnie Jar Raduni, czyli kolejny techniczny odcinek. Jak trudne jest to miejsce, świadczy zdjęcie z początku postu. Na szczęście kije uratowały mnie po raz kolejny na tym biegu. Dalsza droga była już w miarę płaska. Biegło mi się całkiem przyjemnie, choć powoli zaczynałem odczuwać pewne zmęczenie mięśni. Nie zniechęciło mnie to jednak do pozowania przy wykonywaniu zdjęć. 


W końcu dotarłem na przedmieścia Kartuz. Kolejny punkt to tzw. Ławka Asesora, która mieści się na szczycie wzgórza. Dostać się tam można schodami. Na tym etapie biegu nie jest to zbyt łatwe, ale perspektywa uzupełnienia zapasów daje dodatkowe pokłady energii. Na PK numer 3 (70 km) znalazłem się po dziesięciu godzinach i dwudziestu siedmiu minutach od startu. Była godzina dwunasta dwadzieścia siedem, punkt zamykali o godzinie trzynastej. Kolejny zysk trzydziestu minut pozwalał już pozytywnie myśleć o dotarciu do mety. Po raz kolejny uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej przed siebie, w stronę Wieżycy.


Ten etap biegu okazał się przełomowy. Mięśnie ud i łydek zaczynały mocno boleć. Każda próba biegu kończyła się przejściem do marszu. Uczucie bólu rosło proporcjonalnie do dystansu. Ten rodzaj dyskomfortu mogę opisać jak uderzenia kijem w mięśnie. Co ciekawe stawy skokowe zupełnie nie protestowały, co na innych biegach często się zdarzało. Starałem się poruszać do przodu w miarę szybkim marszem. Cały czas w głowie obliczałem moje szanse dotarcia do mety w limicie czasu. Zyskany czas na poprzednich punktach kontrolnych dawał taką szansę. W końcu dotarłem do Brodnicy (87 km), zajęło mi to trzynaście godzin i osiemnaście minut od momentu startu. Znajdował się tam punkt żywieniowy, na którym nie było limitu czasowego. Można było uzupełnić płyny i najeść się do woli. Czas dotarcia świadczył o tym jak bardzo spadło moje tempo. Do mety zostało trzynaście kilometrów i prawie trzy godziny czasu. Wydawać się może że to żaden problem - zwykły spacerek. Nie w tym wypadku. Kolejne podbiegi i zbiegi wykańczały moje nogi. Na horyzoncie majaczył szczyt Wieżycy wraz z wieżą widokową. To był mój cel. W pewnym momencie ból jakby przygasł. Był jakby oddalony, poza jakąś niewidzialną zasłoną. Wiedziałem że tam jest, ale izolowałem go w jakiś dziwny sposób. Poza tym pojawiły się pierwsze skutki obniżenia do minimum cukru w organizmie. Powalone drzewa zlewały się w ludzkie sylwetki. Poruszane wiatrem gałęzie wydawały się gestykulującymi osobami. Kompletny odjazd i to bez żadnych środków odurzających. W końcu pojawił się najwyższy szczyt w okolicy. Te 329 metrów podejścia okazały się wybawieniem dla moich mięśni. To była prawdziwa ulga i w sumie sama przyjemność. W takich wypadkach podbiegi działają kojąco na wszelkie dolegliwości - w przeciwieństwie do zbiegów. Jednak potem trzeba było właśnie zejść ze szczytu. To już była końcówka. W dole widziałem już metę. Podpierałem się na kijach i jakoś sobie radziłem. W końcu wpadłem na ostatnią prostą, zmusiłem się do ostatniego biegu i osiągnąłem upragnioną metę. Czas oficjalny to 15:48:10., miejsce 101 open, 90 wśród mężczyzn. W sumie przebiegłem (tudzież przeszedłem) 102 kilometry. Suma podejść to ponad 2600 metrów. Spaliłem ponad 8 tys. kcal.


Na koniec chciałbym podziękować organizatorom za przygotowanie tej imprezy. Naprawdę nie mam żadnych negatywnych uwag. Oznaczenie trasy, organizacja punktów, super atmosfera - wszystko na pięć gwiazdek. Ponadto wolontariusze byli niesamowici. Ich pomoc na punktach była fantastyczna.

Jeżeli chodzi o mnie to osiągnąłem, a może przeskoczyłem na kolejny poziom mojego amatorskiego biegania. Poznałem jakie są moje granice wytrzymałości i jak je przekroczyć. Czasem myślę że mogłem zacząć biegać wcześniej i dzięki temu mógłby osiągnąć coś więcej w tym sporcie. Jednak z drugiej strony może własnie najlepsze zostawiłem sobie na później.


W każdym razie uważam że wystarczy bardzo chcieć żeby osiągnąć wymarzony cel i nie poddawać się w tym działaniu. W końcu w zeszłym roku miałem dopisek DNF na tym biegu, a w tym roku okazało się że jednak można...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.