Przejdź do głównej zawartości

Trójmiejski Ultra Track po raz trzeci - relacja.

Kompletnie nie wiązałem nadziei z tym biegiem. Czułem że jestem bez formy i odpowiedniego przygotowania. Chciałem potraktować to wydarzenie całkowicie luźno. Taki był plan działania i  wydawało mi się że tak będzie najlepiej dla mojego samopoczucia. Ponadto chciałem przetestować nowe buty (przebiegłem w nich raptem 20 kilometrów przed startem - wiem, tak się nie robi) i kijki (wytrzymałość i sposób przytroczenia). 


Start odbył się o godzinie siódmej rano w Gdyni. Osób było sporo - podobnie zresztą jak rok wcześniej. Pogoda jednak była inna - brak śniegu i lodu. Początek biegu potraktowałem bardzo spokojnie. Trzymałem się raczej na uboczu i z tyłu peletonu. Pierwsze kilometry były jak poranny trening w niedzielę - lekkie i przyjemne. Trasa była mi dobrze znana, więc wiedziałem mniej więcej co czeka mnie za kolejny zakrętem czy też wzniesieniem. Teren był raczej płaski i pojawiło się kilka zbiegów na których mogłem wykorzystać swoje umiejętności i szybkość w takich warunkach. W niektórych miejscach notowałem czasy poniżej pięciu minut na kilometr. W ten sposób dotarłem do pierwszego punktu kontrolnego na dwudziestym czwartym kilometrze. Czułem się na tyle świeżo że zabawiłem tam raptem parę minut. Był to moment który później rzutował na przebieg całego biegu. Dla porównania tylko wspomnę że rok temu tempo na odcinku z PK wyniosło 14:34, natomiast teraz było to 11:12.


Później trasa przebiegały przez bardziej cywilizowane fragmenty miasta Gdyni. W sumie to było dosyć nudno i zwyczajnie płasko. Oczywiście zdarzały się podbiegi, ale nie w takiej skali jak miało to nastąpić za jakiś czas. Powoli zbliżałem się do drugiego PK. Byłem już na terenie Gdańska. W okolicach czterdziestego kilometra zaczęło boleć. Pytacie co zaczęło boleć? Jak zawsze stawy skokowe. Za każdym razem zastanawiam się jak bardzo intensywne ćwiczenia wytrzymałościowe muszę wykonywać żeby uniknąć tego bólu. Wydaję mi się że chyba nie ma na to sposobu, ewentualnie może zacząć boleć później. Czterdziesty szósty kilometr oznaczał kolejny punkt kontrolny. Tutaj już miałem własnych kibiców. Chwila rozmowy, uzupełnienie zapasów i ruszyłem dalej. Tempo na tym kilometrze w zeszłym roku to 21:58, a w tym to z kolei 18:38. Znowu krócej zabawiłem na PK. Na tym etapie postanowiłem wyjąć kijki i zacząć ich używać.



Teren robił się coraz bardziej pagórkowaty i bardziej techniczny. Oprócz stawów skokowych zaczęły o sobie dawać znać piszczele. To prawdopodobnie skutek użycia nowych butów o niskim dropie, ale o tym napisze innym razem. Co ciekawe kije mimo intensywnego użycia nie rozpadły się i mogłem ich używać bez obaw, a miały co robić na morenowych wzgórzach. Do kolejnego punktu było tylko dwanaście kilometrów, więc w sumie krótka droga żeby znowu odpocząć. Jednak jak zwykle na tym etapie pojawia się już sporo wzniesień, więc i czas dotarcia również się wydłuża.

W końcu nastąpił pięćdziesiąty ósmy kilometr i długo oczekiwany punkt kontrolny - Rybakówka. Kibice nie zawiedli i również pojawili się o czasie. Tempo tego kilometra w zeszłym roku wyniosło 18:41, natomiast w tym roku to 14:57. Znowu krótki pobyt na PK i w drogę ku przygodzie. Czyli ku najtrudniejszemu odcinkowi tego biegu. Ostatnie dziesięć kilometrów TUT to prawdziwe górskie bieganie. Ciągle w górę lub w dół i to przy nachyleniu terenu osiągającym czterdzieści stopni. Ból już był spory, ale co ciekawe nie wiązał się z udami. Cały czas krążył w okolicach stóp i piszczeli. Mimo to trudno już było biec jednostajnie. Coraz częściej przechodziłem do marszu. Oczywiście starałem się tego nie robić na płaskim, ale nie zawsze się to udawało.

Ostatnia wielka górka i ostry zbieg w okolicach Doliny Samborowo oznaczał bliskość mety. Tak naprawdę wtedy zacząłem się bardziej poważnie interesować moim czasem. Były szanse na złamanie dziewięciu godzin, ale stwierdziłem że nie ma sensu się zarzynać. Nie byłem przecież w formie, a ponadto była niedziela (potem jest poniedziałek i trzeba się jakoś poruszać o własnych siłach). Ostatni dłuższy zbieg i byłem na mecie. Przy wręczaniu medalu prowadzący zapytał dlaczego zajęło mi to wszystko tak dużo czasu. Bez zastanowienia odpowiedziałem że szukałem grzybów. Oczywiście moi kibice już na mnie czekali i obdarowali mnie zimnym Big Mackiem. Grzaniec sam sobie zorganizowałem.


Całkowity dystans biegu wyniósł 69 i pół kilometra. Czas to dziewięć godzin, czternaście minut i ileś tam sekund. Szału nie ma, ale urwałem w stosunku do zeszłego roku dziesięć minut i pojawił się na moim koncie nowy PB (którego od dłuższego czasu nie było). Na taki wynik złożyło się kilka elementów. Krótkie pobyty na PK, więcej ciągłego biegu oraz użycie kijków. Widać to wyraźnie w czasach, kiedy porównuję je z zeszłym rokiem. Nie wydaję mi się aby warunki pogodowe miały tu jakieś znaczenie. Myślę że była również szansa pobiec poniżej dziewięciu godzin. Jednak na taki wynik przyjdzie czas w przyszłym roku.

Jak zwykle muszę potwierdzić że organizacja biegu była na najwyższym poziomie. Kibice i pogoda dopisali. Wolontariusze spisali się na medal. Oznaczenie trasy jak zawsze perfekcyjne - nie zgubiłem się. W przyszłym roku oczywiście startuję ponownie, ale już chyba będę wtedy weteranem tego biegu. W każdym razie polecam ten ultramaraton wszystkim niezdecydowanym lub mającym przed sobą debiut w tego typu biegach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.