Przejdź do głównej zawartości

Droga do UKP 2019 cz.2 - pot, krew i łzy czyli Rodos.

Tegoroczny urlop spędziłem (podobnie jak poprzednie) na wyspie - w końcu nazwa bloga zobowiązuje. Tym razem padło na Rodos. Nie chodzi oczywiście o ogródki działkowe, tylko o grecką wyspę na morzu egejskim. Pobyt w tym miejscu chciałem potraktować również jako trening do UKP, ale jak to często  bywa w moim przypadku plan nie do końca się powiódł. W przeciągu dziesięciu dni udało mi się wyjść na jeden pełny trening i przy okazji zaliczyć pot, krew, jak i łzy. Zacznijmy więc od potu.



Wyspa Rodos charakteryzuje się wysokimi temperaturami i niską wilgotnością powietrza w czasie sezonu letniego. Na szczęście jest też dosyć wietrznym miejscem, co w konsekwencji częściowo niweluje ścinanie się białka w ludzkim organizmie. Uzbrojony w tak wielki zasób wiedzy i pomny innych moich biegów w równie gorących miejscach, postanowiłem zaczynać treningi o wschodzie słońca.

Swój jedyny trening (choć wtedy nie wiedziałem że będzie tylko jeden) postanowiłem wykonać w formie wycieczki krajoznawczej po miejscowości Faliraki. Jest to zagłębie handlowo - imprezowe na wyspie Rodos. Tak więc mój poranny bieg polegał na tym, że mijałem jeszcze nie otwarte sklepy, kluby nocne (te akurat właśnie zamykali), restauracje czy też wypożyczalnie samochodów. Po dotarciu do centrum, które można poznać po zlokalizowanej tam restauracji McDonald's, skierowałem się na plażę. Przywitały mnie puste leżaki, wschód słońca nad morzem i powoli rosnąca temperatura otoczenia. Było chwilę po godzinie szóstej rano, a ja już czułem strużki potu na plecach i ramionach. Dzięki czapce nie uświadczyłem tego na czole, ale za to na nadgarstku pod zegarkiem już chlupało. Stwierdziłem że trzeba powoli wracać. Jednak nie byłbym sobą gdybym nie pobiegł na kolejną plażę. 




Kiedy dotarłem do następnego punktu mojej biegowej wycieczki, słońce było już całkiem wysoko. Zrobiłem kilka zdjęć, poznałem okoliczne koty i postanowiłem już wracać do swojego hotelu. Zaczęło już mocniej wiać, a ja po chwilowym postoju poczułem jak bardzo się pocę. W sumie to miałem wrażenie że ktoś wylał na mnie wiadro z wodą. Przez chwilę poczułem dreszcze. Później znów gorąco i zacząłem się dosłownie gotować. Doczłapałem się w końcu do hotelu. Na miejscu uratował mnie basen i zimne napoje. Byłem uratowany. Do czasu.


Krew. Kilka dni później szykowałem się do kolejnego treningu. Jednak coś było nie tak jak powinno być. Głupa sprawa, ale poczułem dziwne swędzenie pod pachą. Komar? Osa? Cykada? Kiedy sprawdziłem powód przed lustrem, to zastanawiałem się jak to mogło się stać. Zdarta skóra. Wyglądało to jak przecięte odciski na stopach, które poruszały się w za małych butach. Widok był jak dla mnie przerażający. Prawdopodobnie pot, tarcie i wysoka temperatura doprowadziły do powstania tak okazałej rany. Dziwiło mnie tylko że z lewej strony. Myślałem przez chwilę że to od noszenia plecaka, ale ten zazwyczaj miałem na prawym ramieniu. Jak pech to pech. Nie jedyny, ale o tym za chwilę.

Łzy. Jak tu nie płakać. Bieganie mogłem sobie odpuścić. Rana powinna się goić, a nie zaogniać. To może pływanie? Pomysł nie najgorszy. Oczywiście nie w morzu o dużym zasolenie, ale w basenie. Taka alternatywa była jedynym słusznym rozwiązaniem. No to sobie pływałem od jednego końca basenu do drugiego końca basenu. Kiedy za którymś razem wyszedłem się osuszyć i poleżeć na leżaku, zauważyłem dziwną rzecz na moim nadgarstku. Nie była to kolejna rana, otarcie czy też ukoszenie wrednego owada. To był mój zegarek biegowy marki Suunto. Zaparował od środka. Po dwóch latach i sześciu miesiącach użytkowania w różnych warunkach i wielu biegach stracił swoją szczelność. Prawdopodobnie nastąpiło jakieś mikro pęknięcie i dostała się do środka wilgoć. W każdym bądź razie ekran był ledwo widoczny. Prawie się popłakałem. Koniec końców skończyłem z piwem w ręku i bez zegarka na nadgarstku. Przytyłem dwa kilogramy.


Pisząc dziś ten tekst szykuję się do pierwszego treningu od dwóch tygodni. Rana prawie zagojona, na ręce mam już nowy zegarek. Zastanawiam się tylko co mi się jeszcze przydarzy. Mam nadzieję że limit możliwych pechowych sytuacji został już wyczerpany i pozostało mi tylko ciężko trenować i nadrobić stracony czas. No to do roboty...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.