Przejdź do głównej zawartości

Kaszubska Poniewierka 75 - relacja z biegu.

Piąta czterdzieści nad ranem. Wróblówka nieopodal trójmiejskiej obwodnicy. Odprawa przed startem. Jest jeszcze ciemno, ale księżyc jest w pełni i rozświetla okolicę. Na wschodzie już widać że początek dnia jest bliski. Świt jest zapowiadany na kwadrans po szóstej. Na punkcie kontrolnym spory ruch. To głównie zawodnicy 100 kilometrowego dystansu. Dla nich to chwila odpoczynku i możliwość uzupełnienia zapasów. Mają w nogach już 28 kilometrów po wymagających wzniesieniach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Mnie w tym roku ta przyjemność ominęła. Stoję w małej grupie która ma do przebycia ponad 70 kilometrów. Jak później się okazało było to dokładnie 47 osób z 55 zgłoszonych. Widzę że obok linii startu stoi Tomek Kaszkur (Run Around The Lake). Nawet chciałem zagadnąć, ale był dziwnie zapatrzony w stronę ciemnego lasu:) Każdy ma swój sposób na koncentrację przed startem. Ja z kolei nie czułem chyba żadnych emocji. Po prostu czekałem na ostateczne odliczanie...

Okolice Kartuz.

Ruszyliśmy. Czołówka nie była potrzebna mimo względnych ciemności które ogarniały leśną drogę. Pierwszy odcinek liczący 23 kilometry to raczej szansa na zdobycie przewagi czasowej dzięki w miarę płaskiej trasie. Tak też uznałem i gnałem gdzie tylko było można. Zbiegi były moje. Biegło się naprawdę dobrze. Mięsień strzałkowy odzywała się co pewien czas, ale wiedziałem że wcześniej czy później zagłuszy go inny ból. Szybko miąłem Jezioro Otomińskie i inne punkty tego odcinaka. Powoli zbliżał się dziesiąty kilometr. Kije przytroczone do pleców miały mieć swój pierwszy występ własnie tutaj, czyli na bardzo technicznym odcinku wzdłuż Raduni. To słynny single track, który daje możliwość spotkania z wodą lub błotem. Jednak wyjątkowo nie poczułem potrzeby rozkładania kijków. W sumie to pędziłem jak nigdy przedtem w tym miejscu. Spowalniali mnie tylko zawodnicy z "setki", ale i oni co pewien czas przepuszczali mnie do przodu. Dziwne uczucie kiedy wyprzedzasz innych w tak hurtowej ilości. Daje to naprawdę niesamowity zastrzyk energii, choć wiedziałem że za jakiś czas wystartuje dystans 50 kilometrów i to ja będę wyprzedzany przez osoby w pełni sił.

Następnie dotarłem do znanego wszystkim fragmentu gdzie terapia szokowa pokrzywami powoduje że krok staje się niezwykle wysoki. Potem Jezioro Łapińskie i już prosta droga do pierwszego w tym biegu PK. Po drodze Piotr Dymus ostrzelał mnie swoim aparatem. Liczę że zdjęcia wyszły gdyż słyszałem całą serię.

aktualizacja:
Jest i ono czyli zdjęcie. Widać na nim nawet że biegnę :)



W końcu dotarłem do Skrzeszewa i pięknej remizy strażackiej (a może szkoły). Byłem w tym momencie na 24 miejscu w stawce. Czas to 2:37:52 przy limicie czterech godzin. Szybkie uzupełnienie płynów, chleb ze smalcem i ogórkiem oraz kilka głębszych łyków coli i byłem gotowy do dalszej drogi.   

Kolejny odcinek mierzył 19 kilometrów. Jedynym większym problemem był tutaj Jar Raduni. Zanim do niego dotarłem załapałem się na plan zdjęciowy. Przez spory kawałek podążał przede mną samochód z otwarta klapą i kamerzystą (reżyserem). Film z biegu się jeszcze nie ukazał, ale liczę że jakąś rolę dostałem.

Minąłem Babi Dół i pognałem asfaltową drogą w dół, w kierunku wspomnianego jaru. Kiedy już tam dotarłem to zaczęły się pierwsze schody. Wspinaczka po prawie pionowej ścianie. Jedynie wystające korzenie drzew dawały jakiś chwyt i umożliwiały wdrapanie się na wzniesienie. Potem to już typowa ścieżka techniczna. Wąsko, dużo krzaków, powalonych drzew i co chwilę w górę lub dół. Po jakimś czasie sytuacja się wyklarowała i nastał spokój w postaci szerokiej leśnej drogi. Mięśnie jednak zaczęły już boleć. Jedynym ratunkiem było dotarcie do Kartuz i chwila odpoczynku na PK. Kiedy w końcu się tam pojawiłem to zegarek oznajmił mi że właśnie pokonałem dystans maratonu. Czas to ponad pięć godzin od startu. Limit czasowy do tego punktu (od startu) wynosił 7 godzin. Miałem 
więc zapas i mogłem dłużej odpocząć.

To samo co na pierwszym zdjęciu. Wydaje się być płasko, ale nie jest.

Odpoczynek był wskazany. Stawy skokowe dawały o sobie znać i to w każdej stopie. To znaczyło tyle że równo rozkładam obciążenie, ale też że słabo ze mną pod względem przygotowań. Jednak nie było wyjścia i trzeba było się już ewakuować z punktu.

Dotarcie do kolejnego punktu w Brodnicy (17 km) było już bardzo trudnym doświadczeniem. Nie chodzi o to że nie miałem sił biec. Ból był nie do zniesienia (trochę przesadzam, gdyby tak faktycznie było to zszedłbym z trasy). Kryzys kryzysem, ale to nie było to. Po prostu mocno mnie bolało. Każda próba przejścia do biegu kończyła się punktowym ściskiem imadła na kostkach. Jednak biegłem dalej. Było ciężko, ale starałem się jakoś ciągnąć ten bieg i nie paść w jakimś rowie lub krzakach.

W końcu PK w Brodnicy objawił się przed moimi oczami. Kolejne uzupełnienie energii oraz chwila odpoczynku. Do mety pozostało... Właśnie nie bardzo wiedziałem ile kilometrów przede mną. Według wolontariuszy miałem do pokonania 13 kilometrów. Stwierdziłem w tej sytuacji że nie ma już sensu się zarzynać i w końcu rozłożyłem kije. Słuchawki w uszy i pierwsze riffy Bobaflex z kawałkiem "Bury me with my guns on" dodały mi trochę sił. Tak sobie myślałem że mnie chyba pochowają nie z pistoletami, a raczej z kijkami biegowymi. Ruszyłem w dalszą wędrówkę. Piszę że "wędrówkę" gdyż postanowiłem od tego miejsca poruszać się stylem zwanym nordic walking.


Od tego momentu szło już w miarę dobrze. Wejście na Wieżycę nie stanowiło problemu. Te ponad 300 metrów pokonałem bez większych grymasów na twarzy. Potem nawet zdobyłem się na kilka zrywów biegowych. Po drodze pojawiło się więcej osób w roli kibiców. Na oklaski i słowa wsparcia odpowiadałem uderzeniami kija o kij i w sumie dobrze się bawiłem. 

Ostatnia prosta czyli zejście ze szczytu w stronę mety odbyło się całkiem gładko i nie stanowiło większego problemu. Końcowe przejście z marszu do biegu (nawet kije złożyłem) i wpadłem na metę. Odebrałem medal i było po wszystkim.

Czas końcowy to 10:04:12 i 37 miejsce open na 47 startujących. Dla podbudowania ego mogę jeszcze wspomnieć że wśród mężczyzn byłem na miejscu 32. Z drugiej strony to wyprzedziły mnie wszystkie kobiety. Więc może pozostańmy przy kwalifikacji open. Przed startem liczyłem że dziesięć godzin będzie moim najlepszym możliwym wynikiem przy aktualnej formie. Jak się okazało forma jest, ale nie ma wyćwiczonej odporności. Muszę więcej działać siłowo i wzmacniająco. Stawy i mięśnie nie mogą się tak szybko poddawać. To problem z którym borykam się od dawna. W tej kwestii muszę sporo zmienić, ale sądzę że jest to plan jak najbardziej do zrealizowania. W każdym bądź razie start uważam za udany mimo zaistniałych trudności. Taki jest urok biegów ultra i dlatego tak uwielbiam ten sport. Za jego nieprzewidywalność i wymagania jakie stawia.

Ze spraw technicznych - sprzęt spisał się doskonale. Buty nie spowodowały odcisków czy tez otarć. Reszta elementów również bez zarzutów. Dla zainteresowanych zegarkiem Polar Ignite. W sieci jest bardzo mało testów odnośnie faktycznego czasu pracy na baterii. Aktualnie mogę stwierdzić że po dziesięciu godzinach pracy w trybie GPS i ciągłym mierzeniu tętna, na wyświetlaczu widniała informacja o 25% pojemności baterii.

Meta i piwo.

Na koniec tradycyjne podziękowania dla organizatorów biegu oraz wolontariuszy. Ci ostatni są moim zdaniem siłą tej imprezy. Chwilami naprawdę czułem wzruszenie kiedy pojawiałem się na punkcie kontrolnym lub na odcinku wymagającym szczególnej ostrożności. Wtedy ich pomoc działała kojąco, dopingująco i czuć było pozytywną energię. Trudno mi teraz wymienić wszystkie te miejsca, ale to coś co tam zastałem jest trudne do opisania. Trzeba samemu uczestniczyć w tym wydarzeniu żeby poczuć jak to naprawdę jest w rzeczywistości. Trasa oznaczona bardzo dobrze. Raz zagapiłem się przez kilka metrów, ale dzięki uprzejmości innego zawodnika powróciłem szczęśliwie na szlak. Strefa na mecie również perfekcyjna. Leżaki kusiły, ale wiedziałem że jak z nich skorzystam to już chyba nie wstanę.

I żeby nie było - za rok chyba znowu "setka". Jak ma boleć to naprawdę MOCNO!        

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.