Przejdź do głównej zawartości

Garmin Ultra Race Gdańsk 2019 - krótka relacja.

Czekałem z napisaniem tej relacji. Wszystko dlatego, gdyż emocje nie są dobrym doradcą przy tworzeniu tego rodzaju wpisów na blogu. Chciałem spojrzeć na wszystko trzeźwym okiem i opisać ten bieg takim jakim faktycznie był. Zdaję sobie oczywiście sprawę że i tak będzie to bardzo subiektywne oddanie prawdy, ale i tak czas który upłynął od dnia startu, daje większe prawdopodobieństwo rzeczywistej relacji.



Start na dystansie 52 kilometrów odbywał się o godzinie ósmej rano. Pojawiłem się tam odpowiednio wcześniej. Była już spora grupa biegaczy i biegaczek. Część z nich snuła się w ciemnościach po parkingu. Jedni przeprowadzali rozgrzewkę, a jeszcze inni poznawali najbliższą drogę do toalet. Ja natomiast sprawdzałem ostatni raz wyposażenie obowiązkowe i inne elementy sprzętu które miały i służyć przez najbliższych kilka godzin.

Odpalenie czerwonych rac było sygnałem do startu. Zaczynało już świtać, więc używanie czołówki nie było konieczne. Tłum ruszył ulicą Kościerską w kierunku lasu oliwskiego. Pierwsze kilometry upływały na znalezieniu odpowiedniego tempa biegu oraz miejsca na trasie. Było dosyć wąsko, a osób sporo. Ponadto spore ilości błota nie sprzyjały jakimś spektakularnym przyspieszeniom, które ułatwiałyby wyprzedzanie. W końcu pojawiły się wzniesienia i zrobiło się w miarę luźno, ale nie na tyle żeby przy zbiegach osiągać maksymalne prędkości. Po dotarciu do Doliny Samborowo pozostał jeden kilometr do pierwszego punktu żywieniowego. W rzeczywistości było to trochę więcej, ale już przyzwyczaiłem się do takich rozbieżności na biegach ultra. Na punkcie (według organizatora 11 kilometr) uzupełniłem szybko zapasy i ruszyłem dalej, ku kolejnemu wzniesieniu na mojej drodze. 

Dolina Samborowo, chwilę przed pierwszym PK, jedyne zdjęcie z biegu.

Minąłem z lewej strony Niedźwiednik i ponownie zanurzyłem się w odmętach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. W oddali słychać było poruszające się samochody po ulicy Słowackiego, a później po trójmiejskiej obwodnicy. Do tego zaczynało padać i trasa robiła się coraz bardziej błotnista. Na szczęście nie było już tłoku i można było sprawnie się poruszać. Jednak wtedy dopadł mnie pierwszy kryzys. Strasznie dłużyło mi się dotarcie do ulicy Spacerowej, a potem do kolejnego PK. Miałem nawet myśli o tym żeby zejść z trasy. Nie wiem do końca czym to było spowodowane, ale nie było to zbyt przyjemne. Kiedy w końcu dotarłem do Spacerowej i ujrzałem patrol policji, który specjalnie dla mnie wstrzymał ruch, dostałem przysłowiowego "kopa" i pognałem dalej. 

Na dwudziestym drugim kilometrze (Owczarnia) objawił się drugi punkt żywieniowy. Znów w miarę szybko uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej. Powoli zbliżałem się do lasów sopockich. Znów zaczęło padać. Drogi ponownie zmieniły się w małe potoki. Osób na trasie spotykałem coraz mniej. Czasem ktoś mnie wyprzedzał, a czasem ja kogoś innego. Na podbiegach można było minąć pierwszych maruderów. Ja również czasem przechodziłem do marszu. Jednak w miarę możliwości biegłem i starałem się utrzymywać w miarę równe tempo.

Kolejne przeprawa przez ulicę, tym razem Sopocką / Malczewskiego i kolejny punkt żywieniowy (32 kilometr). Tym razem zabawiłem na PK trochę dłużej. Powodem była zupa pomidorowa z Hotelu Galion na Górkach Zachodnich. Ta potrawa pobudziła ciało i można było biec dalej, w stronę Gdyni.

Znowu padało. Tym razem naprawdę mocno. Byłem już w Kolibkach i mijałem wieżę widokową. Zbliżałem się do nawrotu w stronę Gdańska. Wiedziałem że zostało jakieś piętnaście kilometrów do mety. Biegło się coraz trudniej. Ciągłe podbiegi źle wpływały na kondycję mięśni nóg. Wiele osób przystawało i starało się złapać oddech. Niektórzy poruszali się z wielkim trudem. Pojawiające się błoto przyklejało się do butów i nie chciało się już z nimi rozstać. 

Ponownie przeciąłem ulicę Malczewskiego i po około 1,5 kilometra dotarłem do ostatniego punktu żywieniowego. Teoretycznie pozostało jakieś dziesięć kilometrów do mety. Praktycznie trochę więcej.

Jak ten odcinek się dłużył, to chyba tylko ja wiem. Znowu było w górę i w dół. Obliczałem w myślach ile na płaskim zajmuje mi przebiegnięcie takiego dystansu, a ile czasu tracę na taki wyczyn w obecnych warunkach. Tak sobie wyliczając średnie czasy dotarłem do 52 kilometra. Jednak mety nie było. Uwielbiam takiego kopa w twarz. 

W rzeczywistości musiałem jeszcze przebyć prawie dwa kilometry. Niby nie wiele, ale przy postępującym bólu stawów skokowych i innych mięśni nie jest to miłe doświadczenie. W końcu wpadłem na metę. Czas końcowy to 7:17 i ileś tam sekund. Limit wynosił dziesięć godzin. Do planowanych sześciu lub sześciu i pół godziny trochę zabrakło. Jednak o tym wiedziałem już w połowie biegu i nie było to dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem. Miejsce 235 na 364 startujących. Chwyciłem piwo bezalkoholowe i udałem się na parking. Dziesięć złotych przy wyjeździe z parkingu i mogłem udać się na spoczynek.  

Ogólne wrażenia? Trasa świetna, ale to TPK więc nie było innej możliwości. Oznaczenie trasy również bardzo dobre. Co do organizacji biegu to tutaj mam kilka uwag. Na punktach żywieniowych było dosyć skromnie. Osobiście zmniejszyłbym ich ilość na rzecz jakości. Przykładem niech będzie Cola, która nie była w rzeczywistości Colą. Izotonik rozrabiany na miejscu z proszku. Mieszanie Red Bulla z wodą i kilka innych "smaczków". Całą sytuację w jakimś stopniu ratowały żele i batony Squeezy dostępne na punktach. Ponadto koszulka bawełniana dostępna ma mecie. W sumie to mogło jej nie być. No i oczywiście dostępność zdjęć z biegu za które trzeba zapłacić. Ale o tej spawie można dużo poczytać w mediach społecznościowych. W przyszłym roku raczej już nie pobiegnę na tej imprezie. Jak dla mnie jest zbyt komercyjna. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.