Jeden z ostatnich treningów obnażył stopień mojego przygotowania do TUT-a. Faktem jest, że ostatnie dwa miesiące nie były wybitne pod względem biegowym, ale człowiek zawsze ma jakąś nadzieję, że może jednak nie jest aż tak źle. Bieg po lesie zawsze pokazuje prawdę. Tym razem była to bolesna prawda.
Trening był krótki i zwięzły. Biegałem po bardzo zróżnicowanym terenie. Piasek, trawa, leśna ściółka, podbiegi, zbiegi, krzaki, gęste zadrzewienie. Miało być technicznie i było. Wąskie ścieżki wymagały uwagi i skupienia. Co chwila dostawałem po twarzy gałęzią lub pod stopą pojawiły się wystające korzenie. Do tego zapadające się doły, będące świadectwem działalności bursztyniarzy. Stopy wyginały się we wszystkich możliwych kierunkach. Korpus nie pozostawał w tyle i również przechylał się w każdą możliwą stronę aby zniwelować nierówności terenu. Tempo biegu nie miało znaczenia. Liczył się fakt, że poruszałem się do przodu. Zdarzała się zadyszka lub chwilami łapczywie łapałem powietrze. Ogólnie rzecz ujmując, to było to co tygrysy lubią najbardziej.
W końcu trafiłem do małego zagajnika, który był gęsto usiany niewielkimi sosnami. Na ziemi leżało pełno suchych gałęzi. Kiedy zbliżałem się do wzniesienia, poczułem że coś się zbliża. Stało się to chwilę przed faktycznym ruchem tego czegoś. Z prawej strony wyskoczyła sarna i przecięła moją ścieżkę w odległości może dwóch metrów. Wrażenie było na tyle niesamowite, że straciłem na chwilę równowagę i potknąłem się o wystające gałęzie. Tempo zbliżania się leśnego mchu do mojej twarzy było na tyle szybkie, że zdążyłem tylko podeprzeć się na nadgarstku.
Na szczęście dłoń ominęła ostre krawędzie sosnowych patyków i spoczęła ma miękkiej ściółce. Wstałem, rozejrzałem się wokół. Po zwierzaku nie było śladu. Pobiegłem dalej. Kiedy wspiąłem się na wzniesienie pojawiło się kolejne zaskoczenie. Jakieś dwadzieścia metrów na wprost, siedział facet na małym krzesełku. Cały zakapturzony. Przed nim stał statyw z aparatem. Nie wiem czy fotografował sarnę, czy tez coś innego. Na pewno był zdziwiony równie mocno co ja. Machnąłem dłonią i pobiegłem dalej.
Ten upadek świadczy o jednej rzeczy. Chwila zawahania, utraty skupienia i mamy katastrofę. Może nie od razu jest to widoczne, ale ma wpływ na późniejsze działania. Minęły trzy dni od tego treningu, a ja dzisiaj zacząłem czuć ból w nadgarstku. Trzy dni po upadku. Podobnie jest z przygotowaniami do zawodów. Odpuszczenie treningów lub zmniejszenie ich intensywności jest właśnie takim upadkiem, który w perspektywie czasu spowoduje właśnie ból. Wiem że pojawi się on już najbliższą sobotę. Jedyne co mnie ratuje to świadomość jego istnienia i nieuchronnego nadejścia. Z drugiej strony lubię napływające do oczu łzy, kiedy jestem sam w lesie, na pięćdziesiątym którymś kilometrze trasy.
Komentarze
Prześlij komentarz