Przejdź do głównej zawartości

Trójmiejski Ultra Track 2020 - relacja.

To był jak zwykle trzydziesty któryś kilometr. Miałem już dosyć. Chciałem odpuścić i wrócić do domu, wypić zimne piwo, zjeść pizze i obejrzeć jakiś dobry film. Jednak nałóg biegania trudno zwalczyć i jest silniejszy niż się wydaje. W tym miejscu maratończycy zazwyczaj doświadczają ściany - mam na myśli sławetny trzydziesty kilometr. Skurcze i ból mięśni uniemożliwia dalszy bieg. W moim przypadku pojawia się rezygnacja i natłok różnych myśli z tyłu głowy. Słysze jak umysł podpowiada mi, że to najlepszy moment żeby zrezygnować i odpocząć. Można to porównać do chęci zaśnięcia na mrozie. Wiadomo że będzie miło, ale też wiadomo jak to się skończy. Wiedziałem, że nie mogę sobie na to pozwolić.



To był już mój czwarty start na tej imprezie. Traktuję więc ten bieg jako bieg domowy. Choć tym razem miałem świadomość słabego przygotowania i cały czas oceniałem swój bieg przez pryzmat zeszłorocznego startu.

Zacząłem bardzo powoli. Tak powoli, że na filmie ze startu widać, że ruszyłem jako chyba przedostatnia osoba. Pierwsze wzniesienia i pierwsze spowolnienia spowodowane dużą ilością biegaczy. Jednak po kilku kilometrach zrobiło się luźno i można było włączyć prędkość "przelotową". Ta część trasy w gdyńskiej części TPK zasadniczo charakteryzuje się tym, że jest płaska oraz ma kilka szybkich zbiegów. Widać to po czasach kolejnych pokonywanych kilometrów. Ostatni z pierwszej dychy zamknąłem czasem poniżej pięciu minut na kilometr. Zaznaczam, że wcale nie napierałem, tylko korzystałem z siły grawitacji. Kolejne dziesięć kilometrów było niewiele wolniejsze od pierwszej dyszki. Trzy kilometry później dotarłem do wodopoju w Kaczych Łęgach. Tam spędziłem zaledwie kilka chwil i ruszyłem dalej.

Kolejne dziesięć kilometrów i byłem prawie w Sopocie. W porównaniu do zeszłorocznego startu, czas jaki osiągałem na pierwszych trzydziestu kilometrach niewiele się różnił - raptem kilka minut. Pierwsze problemy dopiero się miały zacząć. Kryzys. Najbardziej znienawidzone słowo na "K" wśród biegaczy. Był jeden i trwał kilka kilometrów. Jakoś go przezwyciężyłem, ale jego skutki były dalekosiężne. Zacząłem zwalniać. Czułem że się odwodniłem i zwyczajnie zgłodniałem. Suchość ust i pustka w żołądku nie pozwalały skupić się na biegu. Odliczałem tylko pozostałe kilometry do następnego PK, który znajdował się na 46 kilometrze trasy (słowo "kilometr" będzie się tu jeszcze pojawiać kilka razy).

W końcu dotarłem do Gdańska. Pogoda zaczęła się psuć (wcześniej pięknie świeciło słońce). Do tego nawierzchnia również zaczęła się psuć. Na trasie było pełno błota. Próbując nie przykleić się do ścieżki dotarłem do drugiego punktu. Tutaj już nie patrzyłem na zegarek i jak najkrótszy czas postoju. Cola, drożdżówki, cola i znowu drożdżówki. Musiałem uzupełnić straty i dlatego to był mój najdłuższy pit stop na tym biegu. Tak naprawdę to ten moment właśnie zdecydował o końcowym wyniku.

Ruszyłem dalej. Zaczęło padać i błoto było już w standardzie. Co jakiś czas wspomagałem się kijkami. Mijałem po drodze osoby z dystansu 42 kilometrów. Jednak tłoku nie było i w sumie często byłem sam. Stawy, mięśnie i ścięgna bolały jak zawsze. Kilometry mijały powoli, ale sprawnie jeśli można tak napisać. Teren robił się górzysty i bardziej wymagający. Do następnego PK w Dolinie Radości zostało jeszcze kilka kilometrów, które wydawały się nie mieć końca.


Dobiegłem do 58 kilometra, gdzie czekał na mnie mój support w postaci nomen omen Zająca :) Skorzystałem z kremu pomidorowego, coli i po raz kolejny z drożdżówek. Do mety pozostało dziesięć najcięższych kilometrów. Nie było wyjścia - trzeba było biec dalej. Mój pacemaker miał mnie wspierać od Dworu Oliwskiego, czyli za cztery kilometry lub jak kto woli - za jakieś 40 minut.

 

Ta część biegu jest najbardziej wymagająca, ale też najbardziej mi znana. Kilka ostrych podejść i klika równie ostrych zejść potrafi narobić niezłego spustoszenia. Kijki są tutaj bardzo pomocnym rozwiązaniem, ale tylko wtedy gdy ramiona są mocne i sprawne. Okolice Doliny Samborowo to chyba najtrudniejsza przeprawa. Kiedy tam dotarłem i udało mi się pokonać ten odcinek, to wiedziałem że do mety jest już bardzo blisko. Adrenalina zaczyna działać, endorfiny są produkowane w wielkich ilościach, chce się biec mimo bólu i ogólnego zmęczenia. Dodatkowo support dawał możliwość odniesienia się do tempa innej osoby oraz możliwość porozmawiania. Prawdziwa ulga dla umysłu po tylu godzinach w samotności. 

Meta. Sześćdziesiąt osiem kilometrów mordęgi zakończonej satysfakcją. Dotarłem tam z czasem 9:16:40 (limit to 11 godzin). To jest około dwie minuty wolniej niż rok temu. Planowałem złamać dziewięć godzin, ale ten plan był w grudniu. Przed samym biegiem wiedziałem że nie ma na to szans. Dlatego też jestem mimo wszystko zadowolony. Zwłaszcza że ostatnie dwa miesiące treningów to była jakaś pomyłka, a nie bieganie. W styczniu raptem 100 kilometrów, a w lutym 70 kilometrów przebyte na treningach. Do tego masa startowa przybliżała mnie raczej do zawodów sumo, a nie biegów ultra (może trochę przesadzam). Wszystko zebrane razem prowadzi do jednego wniosku. Jest regres i trzeba znowu zacząć przeciwdziałać. Pewnie dam sobie jeszcze kilka dni luzu żeby mięśnie się zagoiły, ale potem to już będzie praca u podstaw i mozolna walka z własnymi słabościami. Plany mam chyba mocno skonkretyzowane (ale o tym napisze później) i nie są to założenia, które mogą się sprawdzić w oparciu o przypadek. 


Sam bieg oceniam jak zawsze na szóstkę z plusem. Oznaczenie trasy idealne. Sama trasa malownicza i jedyna w swoim rodzaju (choć w tym roku z kilkoma zmianami) Punkty żywieniowe wspaniałe (kto widział i próbował, ten wie o co chodzi). Strefa finishera równie dobra, a może jeszcze lepsza. Polecam zdecydowanie i bezwzględnie. Atmosfera biegu jest nie do opisania. Dlatego też, gdy ktoś mnie pyta jak jest na takim biegu, to mówię mu - spróbuj i sam się przekonaj.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.