Po blisko czterech tygodniach wyszedłem pobiegać. Specjalnie używam słowa "pobiegać", gdyż treningiem nie można było tego nazwać. Był to książkowy przykład tego jak wraz z brakiem ruchu, zmienia się organizm i jakie są tego konsekwencje.
W zasadzie czułem się prawie jak przy moich pierwszych próbach biegania. Początek to euforia, radość, wolność i szeroki uśmiech na twarzy. Jedyna różnica, to Buff na twarzy. Tak było przez jakiś kilometr. Potem zaczęły się schody.
Tętno wskazywane przez zegarem niebezpiecznie zbliżało się do maksymalnej granicy. Później ją przekroczyło i wskazywało w pewnym momencie 190 uderzeń na minutę. Do teraz nie wiem czy to było prawdziwe wskazanie. Pomiar był z nadgarstka, a moje tempo oscylowało trochę ponad pięć minut na kilometr.
W trakcie pokonywania kolejnych kilometrów zacząłem odczuwać zwiększoną masę ciała. Miałem wrażenie, że niektóre mięśnie (w tym ten piwny) poruszają się niezwykle swobodnie i zwyczajnie utrudniają bieg. Tempo spadało. Wyglądałem pewnie jak stara lokomotywa, która ledwo sapie.
W sumie przebiegłem trochę ponad sześć kilometrów. Czułem się jednak jak po półmaratonie. Jeszcze pod koniec lutego przebiegłem ultra, a teraz taka sytuacja. Wiem, że to subiektywne odczucie, ale tak właśnie było. Na drugi dzień pojawiły się bóle mięśni. Rzecz w sumie ostatnio nie spotykana w moim przypadku.
Tak oto przekonałem się jak brak ruchu wpływa na kondycję. Wiedziałem o tym oczywiście wcześniej, ale jak utrzymuje się jakiś poziom i nagle przychodzi taka właśnie sytuacja, to można się mocno zdziwić. Plusem tego biegania była ładna pogoda i możliwość kontaktu z naturą. Dodatkowo wyrwałem się z marazmu i mogłem poczuć wiatr we włosach.
Komentarze
Prześlij komentarz