Maj okazał się miesiącem przełomowym. Regularne treningi i w miarę sensowny kilometraż pozwoliły odbić się od dna. Nie obyło się bez pewnych problemów. Narzuciłem dosyć szybkie tempo odbudowy formy i to co pewien czas się odbijało przysłowiową czkawką. Miałem momenty, kiedy musiałem robić przerwy w trakcie treningu, ponieważ brakowało mi sił. Tak to właśnie bywa, kiedy przez dwa miesiące ruch jest znikomy, a później wykonuje się treningi dzień po dniu. Własnie ta zależność bardzo mnie zainteresowała i byłem ciekaw jak będzie to wyglądało w następnym miesiącu. Dodatkowo postanowiłem dorzucić trochę do pieca.
Nastał czerwiec. Jako podstawową jednostkę treningową, postanowiłem przyjąć 10 kilometrów. To taki dystans na którym można się zarówno zmęczyć, jak i odpocząć. Wszystko oczywiście zależy od rodzaju nawierzchni, terenu i pogody. Jako, że zniesiono nakaz noszenia maseczek, postanowiłem wyjść do ludzi, czyli pobiegać po ścieżkach asfaltowych. Tam można osiągnąć bardziej miarodajne wyniki niż w lesie. Ponadto zwyczajnie stęskniłem się za moją trasą na Westreplatte.
Zacząłem o poranku, pierwszego dnia czerwca. Zmiana butów terenowych na typowe asfaltówki była odczuwalna. Było bardziej miękko i sprężyście. Noga dobrze "podawała". Tempo było znośne, a tętno utrzymywałem w odpowiednim zakresie jak na mój obecny stan wytrenowania. Podbiegi oczywiście zmieniały opisywane wartości, ale zbiegi niwelowały straty. Nie spotkałem się już z potrzebą przerwania treningu i konieczności odpoczynku.
Kolejny dzień i znów to samo. Z tą różnicą, że tempo minimalnie wzrosło, a tętno minimalnie spadło. Książkowy przykład budowania formy. Postanowiłem pójść za ciosem i powtórzyć to trzeci raz. Miałbym wtedy porównanie do identycznej sytuacji z poprzedniego miesiąca. Efekt był taki, że biegło się jeszcze lepiej.
Skoro udało się trzy razy pod rząd, to dlaczego nie spróbować, i zrobić to cztery razy pod rząd?
To było dzisiaj. Wstanie z łóżka po trzech dniach treningowych nie było łatwe. Kilka zimnych uderzeń zimnej wody w twarz zrobiło swoje. Ubrałem się, zawiązałem buty i wyszedłem na zewnątrz. GPS złapał sygnał i mogłem ruszać. Czułem trochę zmęczenia, ale nie było tragedii. Tempo było minimalnie gorsze niż dnia poprzedniego. Za to tętno sukcesywnie szło w dół. To było to, na czym mi zależało. W połowie biegu, kiedy robiłem nawrót na ulicy Sucharskiego po pięciu kilometrach, czułem że słońce już mocno działa na moją niekorzyść. Temperatura oscylowała w okolicach 12 - 13 kresek, ale w biegu należy doliczyć te dziesięć stopni, aby urealnić rzeczywisty stan biegacza. Tętno zaczęło minimalnie iść się w górę. Nie poddawałem się. Pochyliłem się trochę do przodu, aby wykorzystać energię odbicia od nawierzchni. Automatycznie zmieniła się kadencja i przyspieszyłem. Tętno też trochę skoczyło, ale bez większych odchyłów od normy.
W końcu dotarłem pod dom.Kolejne dziesięć kilometrów było za mną. Pierwsze cztery dni czerwca i w nogach mam prawie maraton. Po treningu sprawdziłem statystyki i w końcu zobaczyłem to co tak naprawdę chciałem zobaczyć. Pułap tlenowy. Nie chodzi mi tu o wartość, którą można porównać z tabelą wyników i wywnioskować czy jest dobrze, czy tez źle. Na tym etapie bardziej trafia do mnie informacja o wieku sprawnościowym. Wiem, że jeszcze nie wróciłem do poprzedniego poziomu. Jednak kiedy w maju odnowiłem treningi, to mój wiek sprawnościowy był na poziomie osoby w wieku 38 lat. Dzisiaj to już 27 lat.
Tak się zastanawiam, może jutro znowu pobiec?
Komentarze
Prześlij komentarz