Zawsze unikałem jak ognia tego rodzaju ćwiczeń. Owszem, zdarzało się, ale nigdy nie podchodziłem do tego z większą uwagą. Jednak ostatnio postanowiłem wyjść z tak zwanej strefy komfortu i bardziej poważnie podejść do tego tematu. Pech chciał, że akurat warunki pogodowe wybitnie nie sprzyjały tego typu aktywności. Mówi się trudno.
Zasadniczo interwały można przeprowadzać w dwojaki sposób. W oparciu o czas lub odległość. Osobiście wykorzystuję raczej drugi sposób. Skupiam się zazwyczaj na odcinku do pięciu kilometrów i daję przysłowiowego ognia. Tutaj pojawia się pewien szczegół. Czy wydajniej jest biec w określonym tempie na danym odcinku i potem zwolnić na kolejnym, czy też zrobić przerwę? Wszystko tak naprawdę zależy od kilku czynników. Ważne jest zadane tempo i jak się przekonałem ostatnio, otaczająca mnie aura pogodowa.
Było gorąco i wilgotno, a ja podzieliłem sobie odcinki na pięćset metrów. W planie było, że kolejne pół kilometra pokonam w wolniejszym tempie. Pierwszy kilometr wyszedł idealni. Drugi był już bardziej trudny do pokonania. Rzeź zaczęła się na trzecim kilometrze. Tempo interwału nie było jakość specjalnie wysokie. Starałem się utrzymywać 4:30 lub krążyć w tych okolicach. Tak, wiem. To nie jest szybko.
Zaczęło mnie odcinać. Ostatni raz takie uczucie miałem jakiś pięć, może sześć lat temu. Czułem się jak osoba, która dopiero co wstała z kanapy i postanowiła sprawdzić na czym tak naprawdę polega to bieganie. Zadane odcinki skurczyły się z pięciuset do trzystu metrów. Może nawet mniej. Pamiętam to jak przez mgłę. Przepona i płuca pracowały pełną parą. Chwilami czułem ucisk w klatce piersiowej. Czapeczka niwelowała cieknący pot z czoła, ale wiedziałem że długo ten stan nie potrwa.
W końcu doczłapałem się do ostatniego kilometra. Ustabilizowałem tętno i tempo. Prędkość spadła, ale dokończyłem ten diabelski trening. Kiedy się już zatrzymałem, to zaczął się kolejny armagedon. Wyglądałem jakby ktoś ciagle polewał mnie woda z wiadra. Z ciekawości sprawdziłem na wadzę jak wygląda moja masa ciała. Wynik był zaskakujący. W ciągu dwudziestu paru minut i pięciu kilometrów straciłem pół kilo masy. Oczywiście ta masa to nie mięśnie, ani tym bardziej tkanka tłuszczowa. Woda wyparowała.
Na drugi dzień efekt był taki, że poczułem mięśnie, których już dawno nie identyfikowałem poprzez ból. Na szczęście nie trwało to długo i regeneracja przebiegła szybko. Morał z tego jest taki, że warto czasami się pomęczyć na krótkich dystansach i przy sporej prędkości. Może nie koniecznie w takim ukropie jak mi się to zdarzyło, ale jest to ważna jednostka treningowa. Ja jako wolny biegacz lubujący się w bardzo długich dystansach, traktuję to jako odmianę i dodatkowy bodziec mający na celu pobudzenie organizmu do bardziej intensywnej pracy. Tak to widzę i czuję.
Komentarze
Prześlij komentarz