Przejdź do głównej zawartości

Garmin Ultra Race 53 km po raz drugi.

Na bezrybiu i rak ryba. Trzymając się tego przysłowia postanowiłem przełamać ponad dwadzieścia miesięcy braku możliwości startu w biegach ultra. Wszystko oczywiście spowodowane było pandemią, ale jeżeli nadarzyła się okazja, to postanowiłem skorzystać. W ten sposób zapisałem się na Garmin Ultra Race Gdańsk i wystartowałem na tej imprezie po raz drugi. Choć muszę przyznać, że po pierwszym razie nie byłem skory do powtórki. Jednak zacytowane na początku przysłowie zdopingowało mnie do udziału w biegu.

Dystans o jeden kilometr dłuższy, czyli 53 km. Trasa lekko zmieniona - brak Gdyni. Poza tym wszystkie inne atrakcje takie same. Mam tu na myśli Trójmiejski Park Krajobrazowy i jego morenowe wzniesienia. 

Wystartowałem wolno, na końcu biegowego peletonu. Jak zwykle na początku był ścisk. Jednak po pewnym czasie zaczęło się rozluźniać. Utrzymywałem spokojne tempo, wręcz spacerowe. Po jedenastu kilometrach i kilku górach dotarłem do pierwszego punktu żywieniowego na VII Dworze po drugiej stronie Doliny Samborowo. Było tam względnie pusto, co spowodowało pewne zdziwienie z mojej strony. Zastanawiałem się czy przypadkiem nie jestem ostatni w stawce. Uzupełniłem zapasy i zacząłem się wspinać po wzniesieniu w kierunku kolejnego punktu, który miałem osiągnąć również po jedenastu kilometrach.  


Trochę padało (śnieg) i na otwartych terenach wiało. Jednak największym utrudnieniem była nawierzchnia. Dwa lata temu było podobnie, ale nie w takiej skali, Błoto było wszechobecne. Mieszało się z bukowymi liśćmi i tworzyło papkę, która oblepiała buty. Co pewien czas woda dostawała się do cholewek szybko pokonując barierę w postaci skarpetek i powodowała, że stopy ogarniał uścisk zimna. W końcu dotarłem do Owczarni, gdzie znajdował się drugi punkt. Tempo było w miarę równe. Wiedziałem jednak, że kwestią czasu jest spowolnienie.

Następnie miałem jeden z lepszych momentów tego biegu. Chodzi o możliwość legalnego przebiegnięcia przez ulicę Spacerową i to w asyście Policji, która dodatkowo zatrzymuje ruch tylko dla mnie. Od razu nadmienię, że identyczna sytuacja powtórzyła się w drodze powrotnej. Wiem, jestem próżny.



Do następnego punktu przy ulicy Sopockiej pozostało osiem i pół kilometra. Był to najkrótszy odcinek pomiędzy punktami. Dotarłem tam w miarę dobrej kondycji. Skorzystałem z bufetu i ruszyłem dalej. Miałem w nogach trochę ponad trzydzieści kilometrów. To taki punkt zwrotny na zwykłym maratonie. Zazwyczaj w tym miejscu pojawia się ściana. Tutaj ściany pojawiały się co chwila, ale trwały bardzo krótko. Jest to specyfika biegów ultra. Ważne, żeby się nie poddawać i kontynuować bieg. Oczywiście łatwo powiedzieć, ale trudno wykonać. Ciągłe błoto, rozjeżdżające się nogi, uślizgi, zmęczenie i pojawiające się bóle mięśni mocno utrudniały realizację planu. Jako, że zabrałem kije postanowiłem się wspomóc ich możliwościami. Strome podejścia stały się trochę łatwiejsze do pokonania. Byłem dalej w grze i parłem do przodu.

Po jakimś czasie dotarłem na szczyt Łysej Góry w Sopocie z której mogłem przez chwilę podziwiać widok Zatoki Gdańskiej. Był to dokładnie czterdziesty kilometr biegu. Do kolejnego punktu pozostało nieco ponad dwa kilometry. Stawy skokowe zaczynały mnie informować o swoim istnieniu. To oznaczało spory ból podczas biegu i konieczność przechodzenia coraz częściej do marszu.

Ostatni punkt żywieniowy znajdował się w okolicy ulicy Reja w Sopocie. Po dotarciu uzupełniłem pierwszy raz flaski, porwałem ze stołu bułkę z pasztetową i ruszyłem na ostatnie jedenaście kilometrów trasy. 

Rzadko kogoś spotykałem na szlaku. Chwilami miałem wrażenie, że może pomyliłem trasę. Powoli zbliżał się zachód słońca i chciałem zdążyć przed tym wydarzaniem. Momentami trasa prowadziła przez lasy iglaste, a to powodowało, że trasa była sucha i pozbawiona błota. Innym razem błoto było wszędzie, kiedy tylko znalazłem się w lesie bukowym. Gdzieś w okolicy przedostatniego kilometra pojawiły się krótkie, ale bardzo strome podbiegi i zbiegi. Na jednym z nich, w trakcie próby zejścia, ziemia zaczęła się obsuwać jak lawina błotna. Starałem się utrzymać równowagę, wspierałem się kijami, ale nic to nie dało. Spotkanie z gruntem nie było może mocno bolesne pod względem fizycznym, ale wiele już mówiło o moich siłach na tym etapie biegu.

W końcu dotarłem do utwardzonej drogi i wiedziałem już, że to ostatnia prosta. Przyspieszyłem wspomagany uderzeniem adrenaliny i po kilometrze dotarłem do mety. Czas oficjalny to 7:30:27. Miejsce? Nie byłem ostatni, ani też w ogonie stawki. Zdążyłem przed zachodem słońca.

Jak po tak długiej absencji w tego typu biegach, to uważam że nie było źle. Zwłaszcza, że trasa pod względem nawierzchni nie była sprzyjająca. Miałem oczywiście kryzysy czy też chwile zwątpienia. Jednak te zawsze się pojawiają, ale równie szybko odchodzą w moim wypadku. Cieszę się, ze dotrwałem do końca i to w nie najgorszej kondycji. Kilka odcisków i otarć na stopach się pojawiło, ale to skutek pobieranej na trasie wody. Teraz czas myśleć o kolejnym biegu w marcu. 


   

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.