Przejdź do głównej zawartości

Trójmiejski Ultra Track 68km po raz piaty - relacja.

Ile razy można startować na tej samej imprezie? Czy to już nie jest nudne? O czym w zasadzie pisać? Jak się okazuje każdy start na TUT jest jednak trochę inny. Z drugiej strony jest wiele powtarzalnych elementów, które stanowią charakterystykę tego biegu. Więc jak było po raz piąty? Tak samo, ale w sumie inaczej.

Kondycyjnie było słabo. W poprzedzającym start miesiącu złapałem jakąś infekcję i tydzień miałem wyjęty z przygotowań. Potem powrót do treningów tez nie był łatwy. Bałem się, że może być ciężko. Pierwszy raz od ostatniego DNF w 2017 roku miałem obawy, że sytuacja może się powtórzyć. Plan był prosty. Trzeba biec rekreacyjnie.

Start okraszony dymiącymi racami spowodował małą dezorientację. Dym unosił się jeszcze kilka chwil pomiędzy wzgórzami gdyńskiego lasu. Trzymałem się końca stawki, więc wiedziałem gdzie mam biec. Kila wzniesień i zbiegów robiło za rozgrzewkę. Potem w zasadzie było płasko i z górki. Jednak nie szalałem na zbiegach. Postanowiłem oszczędzać mięśnie. Według starej zasady co kilometr łyk izo, a co dziesięć kilometrów żel. Ten sposób pomaga utrzymać jakąś namiastkę energii. Gdzieś na 23 kilometrze dotarłem do pierwszego punktu. Uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej. W głowie pojawił się pierwszy kryzys. Zwłaszcza gdy zobaczyłem na gdyńskim Kacku jednego z biegaczy który odpuścił dalszy bieg i czekał na przystanku autobusowym na transport. Jednak biegłem dalej. 

Do kolejnego punktu pozostało jeszcze sporo kilometrów, ale byłem już na swoim terenie czyli w Gdańsku. Biegłem w zasadzie sam. Spotykałem sporo spacerowiczów w TPK, którzy korzystali ze słonecznej pogody. W końcu dotarłem do ulicy Spacerowej. Po jakimś czasie i kilku niezbyt miłych oraz błotnistych podejściach dotarłem do 45 kilometra i drugiego punktu w Osowej. Kolejne uzupełnienie zapasów i trochę pigwówki zmotywowało mnie do dalszej walki.


Byłem już po kilku kryzysach, ale wiedziałem że teraz powinno być z górki, choć nie w sensie ukształtowania terenu. Ten w zasadzie stawał się co raz bardziej wymagający. W ruch poszły kije.

Mięśnie i stawy bolały już od pewnego czasu. Nie było tragedii, ale trochę utrudniało to poruszanie się w odpowiednim tempie, które powoli spadało. Wiedziałem, że to będzie najwolniejszy TUT w moim wykonaniu, jednak nie o to tu chodziło. Miałem dotrzeć do mety. Tyle i aż tyle. 

Odcinek do ostatniego punktu w Rybakówce okazał się całkiem przyjemny. Kiedy się tam pojawiłem z głośników dochodził utwór zespołu Metallica. To był spory zastrzyk energii. Ponownie uzupełniłem zapasy i zostawiłem za sobą pięćdziesiąty ósmy kilometr.

 Teraz pozostało najtrudniejsze dziesięć kilometrów. Starałem sobie jakoś ułożyć plan w głowie, aby nie utracić ostatnich sił na tym odcinku. Z uwagi na sporo wzniesień postanowiłem główny ciężar walki przenieść na ramiona, które miały wspomagać resztę ciała kijami. Plan na tyle skomplikowany, co prosty jeśli ma się jeszcze siły. Jak się okazało był to dobry wybór. Pokonywanie kolejnych wzniesień nie było trudne, albo raczej nie wymagało tak dużego poświęcenia. Zbiegi, a w zasadzie zsuwanie się po ostrych zboczach również było ułatwione dzięki podparciu jakie stwarzały kije.

W końcu usłyszałem gwar dochodzący z mety. Wiedziałem, że jestem już bardzo blisko. Szybki zbieg i byłem na miejscu. Czas ponad dziewięć i pół godziny nie należał do wybitnych. Chociaż średnie tempo było o sekundę lepsze niż na grudniowym Garmin Ultra Race, gdzie miałem przekonanie, że jestem lepiej przygotowany. 


Sam bieg jak zwykle był przygotowany perfekcyjnie. Drożdżówki na punktach bez zmian czyli idealne. Wolontariusze również świetni w tym co robili. Trasa oznaczona bardzo dobrze. Atmosfera imprezy i do tego świetna pogoda powodowały uśmiech na mojej twarzy i chęć powrotu za rok. To jednak jest oczywiste i chyba nigdy się nie zmieni.  



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Garmin Vivoactive 3 - szczera recenzja.

Mój pierwszy zegarek biegowy pochodził od firmy Garmin. Był to prosty Forerunner 10. Miał jednak kolosalną przewagę nad wbudowaną aplikacją w telefonie. Umożliwiał na bieżąco kontrolowanie tempa i dystansu biegu wprost z nadgarstka.  Do dnia dzisiejszego użytkowałem kilka różnych zegarków, aż pojawił się Garmin Vivoactive 3. Wiem że jest już wersja z numerem 4, ale czasem nie warto przepłacać. 

Kamizelka Evadict + kołczan na kije czyli zestaw obowiązkowy - recenzja.

Długo czekałem, aż taki zestaw pojawi się w Decathlonie. Do tego w tak atrakcyjnej cenie. Aby nie trzymać w napięciu podaję ceny już teraz: kamizelka biegowa - 99,00 zł kołczan na kije - 49,00 zł Jak łatwo zauważyć cennik firmy na literę "S" stratuje z o wiele wyższego poziomu. Można w tym momencie pomyśleć, że konkurencyjne rozwiązanie jest w takim razie lepsze pod względem wykonania czy też funkcjonalności. W końcu wyższa cena bierze się z jakiegoś powodu. Jak jest w rzeczywistości? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Nike Downshifter 7 - piekielne buty - recenzja.

Raptem około dwieście kilometrów przebiegnięte w tych butach i chyba mogę już coś napisać o tym modelu. Zwłaszcza że jest o czym pisać w kwestii właściwości termicznych, ale o tym na końcu niniejszego wpisu.