To był przypadek. Szybki telefon od znajomego, że potrzebuje uzupełnić drużynę na bieg, który nigdy specjalnie mnie nie interesował. Chwila namysłu i się zgodziłem. Nie do końca wiedziałem co mnie czeka, ale 6 kilometrów przełaju raczej nie stanowiło problemu. Bardziej zainteresowały mnie przeszkody na trasie, których miało być trzydzieści. Klika godzin spędzonych w internecie i już miałem jako taki pogląd na to co może mnie czekać.
Start był o godzinie dwunastej. Pogoda była słoneczna. Pomny informacji z sieci ubrałem się raczej jak na jesienny bieg. Wynikało to z tego, iż taki strój niwelował w jakimś stopniu możliwe otarcia. Chwilę po dwunastej nastąpił start biegu Runmageddon w formule Rekrut. Ruszyłem do przodu. Jednak nie był to start w klasycznym tego słowa znaczeniu.
Na barkach miałem kilkukilogramowy worek. Kilkaset metrów powolnego truchtu i dotarłem do pierwszej przeszkody czyli pionowej ściany. Na tym etapie nie było trudne zaliczenie tej przeszkody. Potem ponownie zarzuciłem worek na barki i po dotarciu do miejsca startu mogłem już go zostawić i pobiec dalej. Był to klasyczny przełaj z kilkoma dodatkami w stylu błota i nierówności. Kolejne przeszkody takie jak wisząca drabinka, przenoszenie drewnianych bloków czy też pokonywanie poziomych drabinek w zwisie nie stanowiło większego problemu. Po jakimś czasie dotarłem do plaży.
Tutaj pojawiła się niespodzianka. Trasa prowadziła po dnie morza. Wody było po pas. Dodatkowo kolejna przeszkody w stylu poziomych desek pod którymi trzeba było się mocno schylić aby je pokonać, co w konsekwencji było równe prawie całkowitemu zanurzeniu. Zasadniczo ten etap fajnie schładzał ciało.
Po jakimś czasie można było ponownie wyjść na plaże. Tutaj jednak było już sporo przeszkód w formie
wiszenia na ramionach i konieczności poruszania się przed siebie. Zaczynałem słabnąć. W całej tej zabawie można było odpuścić daną przeszkodę, ale było to obarczone karą w postaci dwudziestu burpees (padnij, powstań, podskocz). Z kolei inne przeszkody typu czołganie się pod drutem kolczastym nie miały innej opcji jak konieczność ich pokonania.
Po jakimś czasie ponownie trasa prowadziła wodami Bałtyku. W pewnym momencie pojawił się kajak pod którym należało zanurkować. Wrażenia były niesamowite, ale orzeźwienie też spore. Potem kilka metrów żabką do brzegu pod zasiekami i można było się wyczołgać ponownie na plażę.
Następne przeszkody takie jak wspinaczka po linie, ścianki, czołganie się w błocie wychodziły mi różnie. Część zaliczałem, a inne kończyły się burpees. Jednak powoli zbliżałem się do mety. Zapas czasowy był odpowiedni. Limit rasy wynosił dwie i pół godziny, a na zegarku dochodziły dwie godziny. Jednak najgorsze było na samym końcu.
Małpi gaj, tak chyba mogę nazwać tą przeszkodę. Była to mieszanka tyrolki z łańcuchami i oponami. Skończyło się na dwudziestu burpees. Potem wielka wanna z lodem. Zamarzłem. Na koniec tak zwana porodówka czyli przeczołganie się pod pionowo ustawionymi oponami w otoczeniu błota i wody. Z pomocą znajomych udało się przebrnąć. Potem już tylko meta i medal. Czas końcowy (oficjalny) to 2:12:32.
Według mojej oceny to była bardzo ciekawa impreza, która obnażyła mój brak siły w ramionach. W zasadzie to można trasę przebyć lekkim truchtem z zastrzeżeniem, że zalicza się każdą z przeszkód. Wtedy można osiągnąć całkiem przyzwoity czas. Natomiast z bieganiem nie ma to wiele wspólnego. Niemniej uznaję to za ciekawe doświadczenie.
Komentarze
Prześlij komentarz